Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Już kierowałem się ku drzwiom, gdy za mną rozległ się głos:
— Dokąd idziesz?
To Werberowa wbiegła do jadalni i mierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem.
— Dokąd idziesz? — powtórzyła, zbliżając się do mnie. — Nikogo niema i przypadkowo skrzypnęła podłoga. Zabawiłam nieco dłużej, gdyż poprawiałam sobie włosy...
— Chcę odejść do domu! — siliłem się na spokój i unikałem wzroku Werberowej. — Jestem zmęczony, kręci mi się w głowie.
— Zostań! — usiłowała mi zarzucić ręce na szyję.
— Nie! — odepchnęłem ją zlekka i począłem cofać się w stronę przedpokoju.
— Co to znaczy?
Nie odpowiedziałem, ale paru susami znalazłem się przy wejściowych drzwiach. Zamierzałem uciec, pozostawiając jej na pamiątkę nawet kapelusz.
Z przerażeniem jednak stwierdziłem, że drzwi są nie tylko obite wojłokiem i starannie zamknięte, ale i klucz wyjęto z zamku.
Z twarzy Werberowej spadła maska. Domyśliła się wszystkiego.
— Podsłuchiwał pan? — zasyczała z nienawiścią. — Dlatego pragnie uciekać!
— Choćby i tak było! — odparłem ostro. — Sądziłem, że przybywam do przyzwoitego domu, a wpadłem w zbójecką zasadzkę! Proszę wypuścić mnie, natychmiast...
— Nie wypuszczę!

— Będę wzywał pomocy!

170