jakieś nieszczęście... Okropnie nalegała... A że wiedziałem, że pan poszedł do doktorostwa Werberów...
Zadrżałem.
— Z pałacu? Nieszczęście! Chodźmy, natychmiast...
Wyciągnęłem go na schody, nie chcąc, aby przy Werberach udzielał mi dalszych informacji. Momentalnie zatrzasnęły się za nami drzwi i wydawało mi się, że zabrzmiał śmiech. Obecnie było mi to obojętne i chwilowo rezygnowałem z zemsty. Nieszczęście w pałacu? O Lili chodziło?
— Radco... radco... — z całej mocy ścisnąłem na schodach jego rękę. — Mów pan prędzej... Jakie nieszczęście?
— Ano służąca mówiła, tylko nie ściskaj mnie pan tak, że panienka...
— Kto, Lili?
— O, tak ma na imię... Więc panienka wyszła wieczorem i dotąd nie wróciła... A teraz przecież po północy. Miała pójść do pana!
— Do mnie?
— Służąca zaniepokoiła się i przybiegła. Tak prosiła, że ustąpiłem i przyszedłem. Ma pan tam zaraz pójść, do pałacu. A może pan niezadowolony, że tu pana odszukałem?
— Ależ pan uratował mi życie...
— To za to pan mi łamie rękę... I z pana też ananas... Przedwczoraj łeb nabili, teraz znowu zmalował awanturę u doktora. Tak nie można, panie dobrodzieju z kobietami, bo przecież...
Nie dobiegła mnie reszta tej reprymendy i nie wyprowadziłem radcy z błędu, gdyż jak szalony zeska-