Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

ny zaszły w twarzy — ale nie mogłem się pomylić. Napewno on... Wzrok miał błędny i patrzył nieruchomo przed siebie, bębniąc po poręczy fotela kościstymi palcami.
Zapewne, nieprzytomny! Byłem przygotowany na to, po tym co posłyszałem niedawno, gdyż Werber mówił do Jerzego, że baron zwariował. Więc tu go trzymał ten zbój i pastwił się na nim, skoro go doprowadził do podobnego stanu. A taki był pewny siebie, że nie zamykał nawet więźnia na noc. Lecz czemu mu groził? Zaraz dowiem się, bo naprzód uwolnię Gerca, a później odszukam Lilę.
Pchnąłem drzwi i znalazłem się w pokoju.
Obawiałem się, że Gerc albo wcale mnie nie pozna, albo się przestraszy. Ale, to co nastąpiło, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Na mój widok zbladł gwałtownie, porwał się z fotela i począł coś bełkotać.
— Panie baronie — szeptałem, zbliżywszy się do niego. — To ja... pański dawny sekretarz... Korski... Niech pan się uspokoi! Przychodzę pana ratować!
— Pan... pan? W jaki sposób?
— Zakradłem się do tego przeklętego zakładu! Werber poszedł na dół... Uciekajmy! Przecież tu znęcają się nad panem...
— Nie... nie...
— Ależ chodźmy! Jest pan chory! Wszystko panu później wytłumaczę... Nie ma chwili do stracenia.
— Nie pójdę!
Dziwny upór zarysował się na jego twarzy. Wariat kompletny! Nie sposób z nim dogadać się! Teraz rozumiem dlaczego Werber nie zamykał go na klucz.

— Baronie! — starałem się w nim wzbudzić resztki świadomości — Nie tylko pana tu dręczą...

187