Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochwycili Lilę... Przecież kiedyś kochał pan ją bardzi. Musimy biedaczkę ocalić. Chodźmy!
— Lilę ocalić? Nie... nie...
— Ale chodźże, nieszczęsny człowieku! — szarpnąłem go za ramię. — Trzeba cię wyprowadzić, mimo twojej woli, bo i tak nic nie rozumiesz z tego, co się dzieje.
Znów chciałem go pochwycić za rękę i pociągnąć w kierunku drzwi, ale baron wyrwał mi się i odskoczył, niczym oparzony. W tejże chwili, z tyłu rozległo się warczenie.
Obejrzałem się i zobaczyłem Dżoka. Podniósł się z kanapy, na której przedtem leżał, niezauważony przeze mnie i szedł groźnie, szczerząc zęby.
Skąd tu znalazł się Dżoko? Przecież był u Werberowej i miano wywieźć go na wieś? Ta zdradziecka kobieta kłamała stale, ale w jaki sposób znalazł się w zakładzie?
— Na pomoc! — raptem począł krzyczeć Gerc piskliwym głosem. — Dżoko...! Ludzie!... Na pomoc!... Napadł mnie ten zbój!
Nic nie zrozumiałem, ale w każdym razie należało uciekać jak najprędzej.
Rzuciłem się do drzwi.
Niestety, za późno!
Na progu zobaczyłem Kowalca, zwabionego widocznie krzykiem barona.
— I ten tutaj!
Tymczasem Gerc ponawiał swoje wrzaski. Ale słowa, jakie padały z jego ust, nie świadczyły bynajmniej, aby miał być umysłowo chorym.

— Skończcie z nim! — wołał, wskazując na

188