Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! Nie wymieniłem jeszcze ostatecznej sumy!
— Za Lilę?
Znów skinął głową.
— Nie! — krzyknąłem trząsąc się z oburzenia. — Ojca mego ograbił pan, a mnie chce przekupić, żebym się zrzekł Lili! Co za podłość! Nie, panie baronie Gerc! Pieniądze nie są wszystkim!...
— Jest pan wielkim dzieckiem!
— Panie! — podszedłem blisko do niego. — Tylko pański wiek wstrzymuje mnie od tego, abym mu dał odpowiedź na jaką zasługuje. Jeszcze słówko i nie ręczę za siebie.
Powstał również z krzesła. Zrozumiał, że dalsze kuszenie będzie bezowocne. Z jego twarzy spadła maska i rysował się na niej gniew.
— Pożałuje pan tego!
— Wątpię!
— Nigdy pan nie zobaczy Lili!
— Również wątpię! Niedaleko wywiezie pan ją! Nikogo nie wolno zatrzymywać wbrew jego woli, szybko ją panu odbiorę. Komisarz Relski jest tuż na naszym tropie — skłamałem — i lada chwila tu się zjawi. I mnie radziłbym uwolnić! Drogo te porwania mogą pana kosztować, choć oficjalnie pan zaginął!
Raptem Gerc począł się śmiać swym zwykłym, krótkim, piskliwym i złym śmiechem.
— Tak pan sądzi?
— Jestem przekonany!
— Przede wszystkim więc oświadczę panu taką rzecz: Lili pan nigdy nie zobaczy, gdyż żywej nie oddam jej nikomu!

Zbladłem.

205