Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie szkodzi! — oświadczyła Ziutka. — Lepszy taki gruchot, niźli nic! Kto zobaczy taką armatę, ze strachu położy się na ziemię!
— Trudno! — machnąłem ręką. — Musimy sobie poradzić! Chodźmy!
Ruszyliśmy naprzód.
Przebyliśmy kamienne schody i znaleźliśmy się w sporej, ciemnej salce, która zapewne wychodziła na hall i przez nią na dół wynoszono „pacjentów“. W głębi widniały drzwi.
— Są zamknięte — objaśniła Ziutka która znała dobrze drogę. — Musimy przejść przez gabinet Werbera... Tam, na prawo... Jest oświetlony... Przyszliśmy tędy... Tylko, czy nie ma w nim nikogo?
Pierwsza zbliżyła się na palcach i zajrzała ostrożnie.
— Nikogo! Śmiało, naprzód... za gabinetem korytarz...
Weszliśmy do pustego gabinetu. Był urządzony, jak każdy przeciętny gabinet lekarza. Oszklone szafy z narzędziami, biblioteka z medycznymi dziełami w złoconej oprawie, w głębi biurko. Jedne drzwi na wprost nas, drugie po lewej stronie, zasłonięte portierą.
— Prędzej, prędzej... Prosto...
Już byliśmy pośrodku pokoju, starając się oczywiście posuwać się bez hałasu, gdy wtem radca, który szedł na końcu, poślizgnął się i potrącił krzesło.
— A żeby cię, niezdaro... — mało nie krzyknąłem głośno.

Było za późno. Gdyż raptem za drzwiami, znajdującymi się po lewej stronie i zasłoniętymi portierą, rozległy się pośpieszne kroki i Werber wpadł do po-

215