Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bu..u..m... — huknął strzał, dany dla postrachu i pielęgniarze znaleźli się za drzwiami.
W tejże chwili palnąłem Werbera znów z całej siły w łeb, gdyż zanadto poczynał się szarpać.
— No, co, panie doktorze? — zawołałem drwiąco, błogosławiąc w duchu Ziutkę. — Jakoś nie wasza na wierzchu! Może teraz powiesz, gdzie ukryłeś Lilę?
— Ni...e...
— Nie? Masz...
Przyznaję się byłem taki wściekły, że waliłem u niego, jak w bęben. I on nie oszczędzałby mnie, na pewno.
— Ależ, powiedz mu! — wykrzyknęła Werberowa, widząc, że na piękną asyryjską brodę doktora poczyna spływać krew z rozbitego nosa. — On cię zabije, a ta bandytka nie daje tym browningiem nikomu przystępu... Zresztą, nie wiele skorzysta z tej wiadomości...
— Gadaj!
— Lili... tu... nie ma... — wycharczał wreszcie Werber.
— Nie ma?
— Wy...jechała z Gercem przed dwoma godzinami!
— Łżesz! — znów moja pięść wzniosła się do góry.
— Nie kłamie! — z rozpaczą zawołała Werberowa. — Niech pan go nie bije! Przysięgam, że Gerc ją zabrał przed dwoma godzinami...
Puściłem Werbera i porwałem się na nogi.
— Dokąd pojechali?

— Nie... wiem...

219