Podbiegłem do Ziutki i wyrwałem jej browning z dłoni. Był to mój własny rewolwer, zabrany mi wczoraj, później zapewne położony przez Werbera na biurku, gdzie Ziutka go odnalazła.
— Mówcie... Inaczej was wszystkich powystrzelam!
Tyle gniewu, złączonego z rozpaczą, zabrzmiało w moim głosie, że Werberowa zrozumiała, iż nie rzucam pogróżki na wiatr.
— Dobrze, powiem! — szepnęła, śledząc lufę browninga. — Gerc pojechał do swej willi, odległej stąd o piętnaście kilometrów... Ta willa nazywa się „Dżoko“. Musiał pan słyszeć o niej... Tylko stała pustkami... Dziś — on w niej nocuje z pasierbicą, a jutro mają udać się zagranicę...
Słyszałem nieraz od Lili o tej willi, gdyż wyśmiewała się z Gerca, że nazwał ją „Dżoko“, na cześć ukochanego szympansa. Wiedziałem nawet, mniej więcej, gdzie się znajduje. Ale, jak teraz do niej dostać się?
— Na podwórzu widziałam motocykl! — wtem zawołała Ziutka. — Pan doktór nam chyba wybaczy, że pożyczymy go sobie na dzisiejszą noc!
Z podniesionym browningiem wyszedłem z pokoju, nie zważając na wymysły Werbera, który podniósłszy się z podłogi, poczynał teraz żonie robić wymówki.
Pielęgniarze nie usiłowali nas zatrzymywać — tym więcej, że na końcu naszego małego pochodu, w ariergardzie szedł radca, ze swym groźnym rewolwerem i miną triumfatora.
Przed tarasem istotnie stał motocykl z koszyczkiem. Zajęliśmy w nim miejsca.