Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty? Co za szczęście! — zawołała radośnie, ujrzawszy mnie w oknie.
— On tu jest! — zawył prawie jednocześnie Gerc. — A ty bestio przeklęta — znów kopnął małpę — nie chcesz zrobić tego, co ci każę? Masz... Masz...
Wciąż brałem szympansa na cel, ale baron zasłaniał go tak, iż nie mogłem wystrzelić, nie raniąc go jednocześnie.
Lecz wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Dżoko, widocznie rozwścieczony kopaniem ze strony swego pana, które go nigdy nie spotykało, rzucił się nagle, ale na Gerca, nie na Lilę.
Rzucił się z jakimś potwornym rykiem i pochwycił go swymi straszliwymi łapami za szyję.
— Ra... tunku! — zdławiony okrzyk wydobył się z piersi barona, — Dusi mnie!... Rat...
Rozległ się chrzęst łamanych kości i jęk zamarł baronowi w gardle. Nie zważając teraz na nic, wypaliłem raz, później drugi i trzeci.
Szympans wypuścił z łap swą ofiarę, pochwycił się za piersi, jak człowiek, charknął krwią i jednocześnie z baronem osunął się na podłogę.
Kiedy, w kilka sekund później wpadłem do pokoju, obaj byli martwi.
— Straszne... straszne... — szeptała śród łez Lili, odwracając głowę od okropnego widoku.

— Droga Lili! — zawołałem. — Gerc otrzymał tylko to, na co dawno zasłużył! Własna małpa wymierzyła mu sprawiedliwość! Niechaj śmierć tego nędznego człowieka nie mąci naszej radości! Wszak znów jesteśmy razem!

231