Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ratunku! — powtórzył się ten sam krzyk.
— Ach, więc pani... — począłem.
W tejże chwili zmienił się wyraz jej twarzy i zrozumiałem, że moje przypuszczenia były niesłuszne.
— Cokolwiek tu zaszło — zawołała, zwracając się do mnie — tam rozgrywa się po stokroć gorsza tragedia! Jeśli w panu pozostała resztka uczuć ludzkich, pędźmy nieszczęsnemu z pomocą!
— Słuchaj, chłopcze! — „szef“ krzyknął do mnie. — Byłeś przed chwilą draniem, ale żal mi cię! Uciekaj razem ze mną, bo dostaniesz się w paskudną historię. Co cię obchodzi, kto morduje barona? Nie chcę się mieszać do tych spraw!
Zapewne, nie tyle nim kierowała troska o moje losy, co obawa, że o ile zostanę pochwycony, łatwo mogę i jego zasypać. Dawał gwałtowne znaki ręką, abym natychmiast podążył w ślad za nim.
Nie usłuchałem tych wezwań. Przemogła we mnie ciekawość i chęć pośpieszenia Gercowi z pomocą.
— Biegnę...
Rzuciłem się w stronę gabinetu. Za mną podążała Lili. Posłyszałem trzask wejściowych drzwi. To „szef“ przezornie zniknął z pałacu.
Rychło znalazłem się przed drzwiami i nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Z głębi zaś, z sypialni, która jak wiemy, znajdowała się za gabinetem Gerca, dobiegł mnie przytłumiony tym razem krzyk:
— Ludzie... Pomóżcie.. Och...

Sprawiało to wrażenie, że baron walczy rozpaczliwie z napastnikami i że ci, chcąc tłumić jego krzyki duszą go za gardło

61