Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

dotychczas w pobliżu altany się wylegiwał i podskoczywszy do swej pani, szczeknął radośnie. Był to ten sam pies, który ongi nocował wraz z Fredem i Mateuszem w djabelskiej komnacie i ze skowytem z tamtąd uciekł.
— No, Czaus, w drogę... Bądź w przyszłości odważniejszy.
Panna Wanda skinęła lekko główką i zerknąwszy porozumiewawczo na brata, opuściła altankę. Za nią pies w wesołych susach — i długo jeszcze było widać tę parę na tle klonowej alei parku, gdy znikała powoli.
W cienistej altance zapanowała pełna naprężenia cisza, jaka zwykle zapada pomiędzy ludźmi, którzy wiele pragnęliby sobie wyznać, lecz nie wiedzą od czego zacząć. Bo panna Wanda nie napróżno rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Fredowi — ten ją przedtem prosił o pozostawienie go sam na sam z właścicielką Litycz. Również pani Kińska, czując, że decydująca rozmowa jest nieunikniona, nie zamierzała jej dłużej odkładać...
Fred gryzł wargi, miął w sobie jakieś słowa, wreszcie z determinacją wyrzucił:
— Pani Mary...
— Słucham! — odrzekła, a piękne jej oczy przesłonił cień zadumy.
— Domyśla się pani zapewne, jaką sprawę pragnę poruszyć...
— Nie! — udała nieświadomość.

— Ostatnie wypadki odwlekły wyjaśnienie naszego wzajemnego stosunku... Dziś wyjaśnienie staje się tem

100