Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

cił się naprzód, z podniesioną pięścią, aby intruzowi zadać cios. Ale włamywacz, obecnie nie mogąc się bronić, nie oczekiwał na uderzenie. Snać pojąwszy, że spełzła na niczem zamierzona wyprawa i że walka nie doprowadziłaby do celu, błyskawicznie zsunął się na dół.
— Fred! Na pomoc!... Złodzieje... — krzyknął starszy pan i pędem wypadł z djabelskiej komnaty.
Z chyżością, jakiej nikt nie mógł się po nim spodziewać, przebiegł korytarz, schody i znalazł się na parterze. Przypadł do drzwi frontowych pałacu, wciąż głośno wołając:
— Fred... Obudź się... Ktoś usiłował się zakraść do domu!
— Co? Co się stało? — rozległ się w odpowiedzi zaspany głos Podbereskiego.
— Złodzieje! Złodzieje!
— Już spieszę, stryju...
Lecz starszy pan nie oczekiwał, zanim bratanek przybędzie. Prędko otworzył drzwi i znalazł się na dziedzińcu.
Po bokach pałacu znajdowały się oficyny, nieco dalej zabudowania gospodarskie i domek, zajmowany przez rządcę. Naprzeciw, za dużym klombem i sztachetami, oddzielającemi dwór od pól, ciągnęła się szosa, a dalej o kilkadziesiąt kroków rozpoczynał się las.

Gdy pan Karol wypadł przed pałac, zdążył zauważyć, że nieznajomy znacznie go wyprzedził w swej ucieczce. Przesadzał właśnie niskie sztachety, aby przebywszy ogólną drogę, skryć się w lesie.

128