wzajem i bezpowrotnie minęły czasy pani Hańskiej i Balzac’a, gdy dziesiątki lat kochano się na odległość listownie.
To też wielce zadziwił się detektyw i ucieszył, kiedy przed tygodniem odwiedził go Fred.
Na pierwszy rzut oka nie zmienił się wcale, jakby tylko spoważniał. Licząc blisko trzydziestkę — wyglądał nadal, niczem młodzieniaszek — szczupły, gibki i wysoki. Jasno blond włosy w nieładzie spadały mu na czoło, ogorzała bez zarostu twarz, świadczyła o bliskiej znajomości z nadniemeńskim wichrem. Jeno oczy, zazwyczaj patrzące na świat wesoło, przysłaniał cień zadumy.
Po pierwszych gorących słowach powitania, kiedy obaj na chwilę umilkli, Den ją dociekać w duchu, jaka to przyczyna sprowadzić doń mogła przyjaciela, bowiem przyjaciele, po latach, rzadko zjawiają się bezinteresownie. Podbereski, rzekłbyś, wyczuwszy te myśli, nieco zażenowany począł.
— Hm... Właściwie nie ładnie z mojej strony, że dotychczas nie dałem znaku życia... Ale zrozum... Na wsi pracy moc... człowiek zajęty od rana do wieczora...
— No... tak... rozumiem... — poświadczył detektyw przez grzeczność, z leciutkiem odcieniem ironji.
Odcień ten nie uszedł uwagi Freda. Nie umiał on długo udawać, to też żywo zawołał:
— Słuchaj! Co tu mam cię obełgiwać! Nicpoń jestem i kwita! Sto razy, kiedy byłem w Warszawie, wybierałem się do ciebie i wiecznie coś stanęło na przeszkodzie... Obecnie...
— Obecnie — przerwał, uśmiechnąwszy się Den —