Fred — musimy go słuchać, bo nami rządzi... Dziękuję ci za ten urlop, a te parę godzin prześpię uczciwie, bom po nocnych wyprawach porządnie zmęczony... I tobie radzę, uczyń to samo...
— Nie! Wolę posiedzieć na werendzie!
Niezadługo zasiadł w rzeczy samej detektyw na werendzie w wygodnym wyplatanym trzciną fotelu i zapaliwszy fajkę poświęcił się, rzekłbyś, całkowicie głębokiem studjom walk wróbli, które wiodły homeryczne boje na piasku dokoła wyrzuconych im przez służbę okruchów chleba.
Ledwie jednak ucichł w domu gwar, a zapanowała poobiednia cisza, wywołana upałem i sutym obiadem, jakto zwykle na wsi bywa i Den mógł przypuszczać, że panna Wanda i Fred znaleźli się w swoich pokojach, aby szukać wypoczynku w dłuższej sieście — nagłe opuściła go ociężałość i przerwał swą kontemplację, toczących się przed werendą ptasich zawodów.
Chwilę zastanawiał się na czemś, później snać powziąwszy postanowienie, szybko podniósł się z miejsca, przeszedł przez jadalnię i śmiało zastukał do drzwi sypialni pani Kińskiej.
— Kto tam? — rozległ się zdziwiony głos, właścicielki Litycz.
— Ja! Den...
— Pan Den? Czem mogę służyć? Wszak pan wie, że jestem cierpiąca...
— A jednak... Pragnąłbym z panią kilka słów zamienić...