Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzę, iż nic się nie stanie, jeśli to uczynimy później...
Den teraz wyrzekł twardo.
— A ja sądzę, iż lepiej się stanie, o ile to natychmiast nastąpi!
— Co za natarczywość! — obecnie w wykrzykniku Kińskiej zabrzmiał gniew. — Pan, zawsze taki dobrze wychowany... Powtarzam...
Lecz detektyw nie dał jej dokończyć zdania.
— Bardzo być może, że postępuję niedelikatnie, lecz skłaniają mnie do tego poważne względy... Sama pani powinna się domyśleć, o co mi chodzi... Gdybyśmy nie rozmówili się natychmiast, naraziłoby to ją na znaczne przykrości...
— Poważne względy?... Przykrości...
Za drzwiami słychać było szelest pospiesznie nakładanego ubrania.
Rychło rozwarły się one i na progu ukazała się Kińska w lekkim jedwabnym szlafroku. Twardo uderzyła wzrokiem w detektywa.
— Wybaczy pan mój strój... Lecz... Nie rozumiem doprawdy, czy pan oszalał, czy upał uderzył mu do głowy... Jakieś dwuznaczniki?... Pogróżki? Wielką mam ochotę zbudzić Freda i poskarżyć się.
— Nie radziłbym tego czynić! — odparł zimno detektyw, właśnie Fredowi pragnę oszczędzić gorzkiego rozczarowania... I upozorować wszystko, jeśli jeszcze da się cośkolwiek upozorować. Wyjdźmy więc do ogrodu, bo nie chcę, aby nas podsłuchano...

— Panie Den... Za dużo pan sobie pozwala.

155