Nic zda się na pierwszy rzut oka nie zmąciło tu zwykłego biegu życia. Rozlegał się od strony łąk ryk krów, powracających z pastwiska, gdzieś poza pałacem dźwięczały miarowe uderzenia młota kowala, kuchcik wędrował ospale przed domem niosąc do oficyn jakąś wielką miskę, a spacerujące po trawniku poważnie czarne indory, nadąwszy swe czerwone grdyki, przyjęły powracających pełnem zaciekawienia bulgotaniem.
— Odwiedzimy bez zwłoki stryja! — zawołała panna Wanda, wysiadając z powozu. — Ciekawam, jak się czuje i czy przyszedł do siebie.
Szybko przebiegli kilka pokojów, dzielących ich od komnaty zajmowanej przez pana Karola, przystając ze zdumieniem na progu.
Łóżko stało puste...
— Podniósł się?... Lepiej mu widocznie! — zauważył Fred. — Zaraz zapytamy Janka, dotąd stryj powędrował.
Janek, młody, dwudziestoletni chłopak, pełnił obecnie zastępczo funkcje, które ongi należały do nieboszczyka Mateusza i jemu to głównie, przed wyjazdem do Litycz, powierzał Fred opiekę nad stryjem. Stał przed obliczem Podbereskiego z nieskończenie głupią miną i teraz dopiero rozpoczęła się zagadka.
— Nie wiem, proszę pana dziedzica — bąkał, patrząc na Freda w jakiś nieokreślony sposób — co się stało ze starszym panem... Był... i go... niema...
— Jakto niema?
— Zajrzałem koło czwartej, żeby zmienić kompres, jak pan dziedzic kazał... Widzę, leży, oczy zamknięte...