Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Dena, zaświeciły dwa zielono-żółte ognie. Wydawało się, iż są to oczy ogromne, patrzące z dziwną nienawiścią, osadzone w niewidocznych powiekach. Nie pozostały one nieruchomo, lecz krążyły po pokoju, to przybijając się, to oddalając od obecnych. Wrażenie, wywołane niesamowitem zjawiskiem, na tyle było potężne, iż Fred nie mogąc się powstrzymywać od nerwowego drżenia, wykrzyknął;
— Potworne... potworne... Den, każ mu zczeznąć...
— Chcesz, aby odszedł.. Dobrze! Duchu zniknij...
Jeszcze sekunda... i czartowskie ślepia znikły. Natomiast rozległ się dźwięk pocieranych o pudełko zapałek i znów w pokoju zajaśniało światło.
Zarówno Wanda, jak i Fred nie mogli się jeszcze otrząsnąć z wrażenia.
— Co to było? Ukazuje się i znika, gdy zechcesz? Jakeś z nim sobie poradził?
Den zerknął z dumą.
— Nie darmo przestudiowałem magję — wyrzekł. — Lecz to nie koniec... Będzie druga część seansu...
— Druga?
— Oczywiście... Nawet przy świetle... Ty, Fredzie, położysz się na łóżku, a panna Wanda pozostanie przy mnie.
— Na łóżku...

Fred do tego stopnia był oszołomiony, tem, co widział dotychczas, iż powolnie podszedł do wielkiego łoża ozdobionego kolumnami i na niem zajął miejsce.

174