wieszonym nad nim portretem Symeona Podbereskiego. Otóż, w głębi kominka stała się rzecz niesamowita. Rzekłbyś, ktoś przeciął bez szelestu jeden z boków nożem... i zajaśniała świetlna długa szpara...
Drgnęli...
Sprawdziły się przewidywania...
Słynne potajemne przejście!... Tam znajduje się ono! A jest tak świetnie urządzone, iż nietylko natrafić nań nie sposób, lecz ten, który niem się zakrada, nie czyni najlżejszego hałasu...
Teraz, ściskając broń w ręku, oczekiwali z napięciem, co dalej się stanie.
Szpara rozszerzała się coraz więcej, część kominka przekręciła się, niby osadzona na osi, a za nią ukazał się duży kwadratowy otwór.
Stał w nim wysoki mężczyzna, świecąc sobie latarką i coś mrucząc, jakby drugiego towarzysza naglił do szybszej drogi.
— Ten sam... — mało nie krzyknął Fred. — Ten sam drab, który wczoraj napadł ma stryja Karola...
Nieznajomy, widocznie znakomicie obznajomiony ze wszystkiem, zgiął się teraz, aby nie uderzyć głową o gzyms kominka i jednym susem znalazł się w pokoju. Choć trzymał w ręku latarkę, promień jej skierowany na bok, nie padł w stronę siedzących. Zresztą nawet gdyby tam padł, nie ujawiłby ich obecności, bowiem znajdowali się oni w ukryciu, za framugą drzwi.