Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

Poza lasem migotały samochodowe reflektory.
Tam spieszył złoczyńca, zamierzając przy pomocy oczekujących nań w aucie towarzyszów, jak wczoraj, odjechać i zniknąć bez śladu. Na cóż miał się wdawać w nierówną walkę z detektywem, któremu Wanda i Fred spieszyli z pomocą, gdy posiadał niezawodny sposób ocalenia.
Wściekłość ogarnęła Dena. Czyż bandyta ujdzie bezkarnie? Reżyser wszystkich machinacji w Podbereżu, zimny i okrutny zbój, morderca Kirsta...
— Tam, do licha...
Jął teraz pędzić, przeskakując przez leżące na ziemi pnie drzew i krzewy, ile starczyło siły. Ale niewielka przyświecała nadzieja pochwycenia zbrodniarza. Zdołał wyprzedzić go znacznie, był już na skraju lasu. Jeszcze sto kroków a dosięgnie samochodu...
Nagle rzecz jedna uderzyła detektywa. Im dłużej biegł, tem przestrzeń, dzieląca go od przeciwnika poczynała maleć. Tak czuł się pewny, iż zawsze zdąży zająć miejsce w aucie, że nic sobie nie robił z pościgu. Lekceważył całkowicie detektywa, mniemając, że ten błąka się jeszcze w korytarzu i nie stanie się dlań groźny. Bezczelność...
Wtem detektyw o mało nie krzyknął z radości. Napastnik nie biegł a szedł, idąc zaś kulał widocznie. Utykał na lewą nogę, oddalając się coraz powolniej...
Ranny...

Trafić go musiał strzał, wymierzony na oślep przez drzwi i teraz dopiero przypomniał sobie Den brunatne plamki, rozsiane tu i ówdzie na podłodze korytarza, na

198