które początkowo nie zwrócił uwagi... Krew... Broczył krwią, a nie mogąc opatrzeć rany, wciąż stawał się słabszy.
Jeszcze chwila pogoni. Koniec lasu, zaczyna się łąka, zalana światłem księżyca... Tamten znajduje się pośrodku, bardzo daleko, ale...
— Stać, bo strzelam! — zawołał.
Musiał posłyszeć wezwanie, gdyż przystanął; odwrócił w kierunku Dena i podniósł rękę do góry... Czarna sylwetka odcinała się wyraźnie od szaro niebieskiego krajobrazu. Zabrzmiał huk i ostry świst rewolwerowych kul przeszył powietrze. Na szczęście, nie trafiły Dena, a pomknęły dalej, bijąc w sąsiednie drzewa i po drodze obcinając gałęzie.
— Ach, ty zbóju! — warknął i z kolei wystrzelił.
Lecz i jego strzał nie uczynił krzywdy. Napastnik, jakby obawiając się, że może zabraknąć mu nabojów, nie mierzył więcej do detektywa, ale zebrawszy siły, jął z wysiłkiem uciekać. W tymże momencie, samochód, snać zwabiony strzałami, ruszył z miejsca, kierując się w jego stronę.
— Nie zdążę! — pomyślał Den.
Auto posuwało się coraz prędzej, również coraz prędzej biegł ścigany... Kilkanaście kroków i wszystko stracone.
Próżne wysiłki...
Den chciał już przystanąć, aby wycelowawszy spokojnie, w nowym strzale szukać ratunku, choć dalszy strzał z powodu znacznej odległości był mało prawdo-