przeniknąć do „djabelskiej komnaty” i sprawdzić wszystko na miejscu. Na tem właśnie było oparte moje wyrachowanie, które uwieńczyło się powodzeniem. Długo, zapewne, przekonywał bandytę, iż go nie oszukał i nie odnalazł skrytki, częściowo tylko kłamiąc, bo nadal był przekonany o egzystencji drugiego schowanka. Może liczył, że wspólnie w ostatniej chiwili nieistniejące schowanko uda im się odnaleźć, może tylko mniemał, że gdy pokaże prawdziwą skrytkę, nie zawierającą nic prócz bezwartościowych papierów, Zieliński pozostawi go w spokoju... Wiemy, jak dalej potoczyło się wszystko... Przybyli obaj, a Zieliński, w międzyczasie poinformowany o działaniu mechanizmów, sam wydawał rozkazy... Wreszcie pan Karol pokazał mu, niby tylko co odnalezioną skrytkę... i zdumiał się sam, bo brakło tam papierów... Na ten widok w pasję najwyższą wpadł Zieliński... Ani dokumentów ani pieniądzy... Teraz w jego umyśle nie pozostawało żadnej wątpliwości, kto je zabrał i pan Karol napewno nie wyszedłby cało z rąk zbója... Na szczęście, my wystąpiliśmy na widownię... Zieliński rzucił się do ucieczki, ja za nim... A w czasie pościgu zginął...
Detektyw umilkł.
Było już blisko ósma rano i ma podwórzu panował ruch i gwar, a w sąsiednich pokojach kręciła się służba, szykując do śniadania, gdy ukończył swą opowieść. Z za okna biły ciepłe potoki, wiosennego słońca, a ptactwo po drzewach świergotało radośnie.
— Straciliśmy noc! — mruknął.