Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

przedewszystkiem należy usiłować w zwykły sposób rozwiązać. A jeśli dłużej posłuchałby gawęd starszego pana, opuściłaby go i tak nadwątlona moc ducha, a nerwy odmówiłby ostatecznie posłuszeństwa. Z tej atmosfery niesamowitości i grozy należało za wszelką cenę się otrząsnąć.
Długo błądził Den po cienistych alejach parku pod gęstem sklepieniem stuletnich dębów. Przechadzka przyniosła pożądane ukojenie. Śród drzew rozlegało się wesołe ćwierkanie ptaków, a ciepły wiaterek donosił z pola odgłos piosenek, nuconych przez dziewczęta, zaprzątnięte przy pracy. Z zieleni radośnie wychylały główki kwiaty...
— Tam do licha! — zawołał prawie głośno. — Ja, Den, miałbym się lękać? — Nigdy...
Żwawym krokiem powrócił przed pałac. Parokrotnie okrążył wielki klomb, znajdujący się przed tarasem, wszedł w przyjaźń z jednym z psów, wylegujących się na trawniku — tym może, który również odwiedził „straszliwą komnatę”, poczem niby od niechcenia skierował się w stronę oficyn.
Zdala dojrzał tego, którego właściwie szukał. Mateusz stał w oknie i zawzięcie wycierał półmiski serwetką.
— Mateuszu! — szepnął, równając się z nim — idę na górę!

Stary zrozumiał i lekko skinął głową. Den, spełniwszy swe zadanie, zawrócił i szybko podążył na pierwsze piętro. Wnet posłyszy „rewelacje”.

40