Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

Spoglądać w wielkie, niebieskie oczy panny Wandy, wlepione weń, rzekłbyś z niemym wyrzutem...
Nie... To nazbyt przykre...
Den wymknął się chyłkiem z dworku, pragnąc uspokoić podniecone nerwy samotną przechadzką. Przewinął się przez ogród, później koło zabudowań gospodarskich i znalazł się poza ich obrębem. O kilkanaście kroków dalej, poczynał się las, oddzielony od dworku w Lityczach jedynie szeroką piaszczystą drogą.
Do tego lasu mimowolnie skierował się detektyw i zamyślony szedł prosto przed siebie, nie zważając na kierunek. Bór stawał się coraz gęstszy i dzikszy, jakim bywa tylko litewski bór, nietknięty jeszcze szerzącą spustoszenie siekierą. Wielkie dęby zlewały się z zielonemi olszynami a szerokie rozłorzyste świerki tamowały drogę przechodniowi, jakby oburzone, iż śmie mącić ich spokój. Puszysty ciemny mech tłumił odgłos kroków, a tylko od czasu do czasu suchy trzask leżącej na ziemi gałęzi, złamanej nieostrożną stopą, przerywał uroczystą, pełną skupienia ciszę... — O puszcz litewskich przepastne krainy! — mógłby był zawołać Den, na ten widok. Lecz niestety, najmniej zaprzątał go pełen dziwnego, tajemiczego uroku obraz, który dokoła się roztaczał.
Wreszcie, zmęczony wędrówką, dobrnąwszy do jakiejś polany, zbliżył się do powalonego burzą drzewa i na omszałym pniu zajął miejsce. Chwilę wypocznie...

Znów zawirowały w głowie poprzednie, dręczące myśli. Walka z duchem, śmierć Mateusza... Znaleść naturalne rozwiązanie... Dziwne słowa starego... Nieokre-

66