Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— O co panu właściwie chodzi? — posłyszał nieco zachrypnięty, ironiczny głos.
Jeszcze parę kroków i wśród drzew zarysowała się wyraźnie postać wysokiego, barczystego mężczyzny. Liczył może lat pięćdziesiąt, był ubrany w myśliwską kurtkę i długie buty, na ramieniu wisiała dubeltówka.
Czerwoną, niemiłą twarz okalał rudy zarost — duże wąsy i spora broda.
— O co panu właściwie chodzi? — powtórzył niezbyt grzecznie. — Nie wolno chodzić po lesie? Grozi pan browningiem?
— Nie, tylko... Czemu mnie pan tak obserwował?
— Ja obserwowałem pana? Żarty chyba...
Detektyw zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia. Z pewnem zażenowaniem wsunął broń z powrotem do kieszeni. Choć powierzchowność nieznajomego uczyniła na nim nader niesympatyczne wrażenie, nie miał żadnych podstaw do mniemania, iż ten żywił względem niego wrogie zamiary.
Tymczasem rudobrody mężczyzna uznał za stosowne wyjaśnić.
— Spojrzałem poprzez krzaki zdziwiony, iż w borze oprócz mnie jeszcze ktoś się znajduje! Nie miałem zamiaru straszyć pana! Doprawdy nie spodziewałem się nigdy, iż niewinne spojrzenie może obudzić podobny gniew a nawet pogróżkę wystrzału...
— Zechce pan mi wybaczyć! — mruknął Den przez zęby. — Uniosłem się zbytnio! Lecz zaskoczyło mnie to tak niespodziewanie...

— Rozumiem!... Nie zawsze się panuje nad ner-

68