wami! — nieco złośliwie zauważył nieznajomy i skinąwszy lekko głową, chciał się oddalić.
Ale choć właściwie cały incydent został wyjaśniony, choć detektyw nic nie mógł zarzucić nieoczekiwanemu towarzyszowi, nie chciał z nim pożegnać się tak łatwo.
— Jestem warszawiakiem — rzekł uprzejmie — przypadkowo, u znajomych, bawię na kresach... Pan zapewne tutejszy?
— Tak... tak... — jakiś nieokreślony błysk przebiegł w oczach nieznajomego.
— I blizko stąd pan zamieszkuje?
— Niedaleko!
— Zapewne swój mająteczek?
Nieznajomy uderzył w Dena twardo wzrokiem.
— Bada pan, jak detektyw?
— Ależ, bynajmniej... — zmięszał się Den.
— Jak detektyw! — powtórzył złośliwie rudobrody. — A chyba pan nim nie jest, bo byle szelest pana wyprowadza z równowagi... Zresztą...
— Zwykła ciekawość...
— Zresztą — dokończył nie zważając na słowa Dena — nie mam powodu ukrywać... Również bawię u znajomych tu w pobliżu, a dla satysfakcji włóczę się z flintą po lesie... Czy wyjaśnienie wystarcza?
— Doprawdy, źle pan mnie pojął... — bąkał Den — całkowicie fałszywie...
— Fałszywie? Może... A teraz pan pozwoli, że go pożegnam, gdyż istotnie spieszę do domu...
Odwróciwszy się, spokojnie odszedł. Den w za-