Od paru dni — pisze p. A. P. — skreśliwszy pentagram na pergaminie, przygotowany należycie, czyniłem próby ewokacji. Eksperymentowałem początkowo sam. Raz, że osobiście pragnąłem wyrobić sobie zdanie o skuteczności magicznych środków, powtóre — że pewnych i wypróbowanych towarzyszy, którzyby przez cały czas trwania objawów zachowali zimną krew i nie narazili siebie i eksperymentatora na niebezpieczeństwo — znaleźć dość trudno. Pierwsze trzy wieczory nie dały wyników. Zdawało mi się słyszeć jakieś szumy i szmery, lecz bojąc się iluzji, tak łatwej w podobnych wypadkach, nie przypisywałem im żadnego znaczenia.
Czwartego wieczoru, niezrażony niepowodzeniem, o północy, zapaliłem świece i kadzidła. Rozpocząłem zaklęcia. Nie zdążyłem dojść do formuły drugiej, gdy nagle z trzaskiem runęło stojące w kącie krzesło o podłogę. Zamarłem w oczekiwaniu. Jakieś stąpnięcia jęły się rozlegać dokoła pentagramu, coraz silniejsze i głośniejsze, — jakby odgłosy kopyt zwierzęcia.
— Ukaż się w widocznej postaci! — zawołałem.
W dalszym ciągu pokój był pozornie pusty — lecz odgłosy brzmiały zewsząd — szmery i chichoty.
Skupiłem całą siłę woli. Powolnie, dobitnie przystąpiłem do wymawiania formuły następnej.
Nie zdążyłem dokończyć zdania, gdy naczynie z kadzidłem padło na podłogę. Dym długą smugą snuł się ku