górze, a wśród tumanu, kształt niewyraźny tworzył się, postępował ku mnie. Wyciągnąłem różdżkę przed siebie. Widmo rysowało się coraz wyraźniej, głowa — co chwila zmieniająca rysy — to młodzieniec, to starzec, osadzona na długim, szarawym całunie. Zjawa była wysokości średniego wzrostu człowieka. Zbliżała się powoli, płynąc w powietrzu i zatrzymała na dwa kroki przed pentagramem. Chciałem zadać pytanie, gdy nagle uderzył mnie niby tok elektryczny. W bezbarwnej, falującej masie zabłysły oczy. Zionęły one na mnie taką nienawiścią, taką bezbrzeżną złością i pogróżką — iż, przyznaję, przeraziłem się. Zadrżałem i cofnąłem o pół kroku wstecz. Największy błąd! Chichot przebiegł po pokoju — widmo następowało coraz bliżej. Było tuż na granicy koła, wpatrywało się mnie uporczywie, szukało mego wzroku, hypnotyzowało. Czułem, iż przez pół sekundy lęku — utraciłem nad nim władzę. Ono teraz było panem. Snać nakazywało wyjść z koła i być uległym — myśli mięszały mi się w głowie.
Resztką przytomności wykrzyknąłem formułę zwolnienia.
Zaledwie zdanie skończyłem — uczułem wielką ulgę. Widmo rozpłynęło się, niby we mgle i chciałem, uradowany, opuścić koło, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, gdy zabrzmiały w blat biurka trzy potężne uderzenia — zdawało się ktoś bije z całej siły kijem.
Powtórnie wymówiłem formułę zaklęcia — zapanowała cisza zupełna. Przeczekałem minut parę, wyszedłem z pentagramu. Blat biurka był porysowany i uszkodzony, w kącie leżało krzesło ze złamaną nogą.
Doprowadziłem pokój do porządku i udałem się na przechadzkę. Powróciłem po godzinie i zasnąłem twardym, kamiennym snem — przez noc całą jednak się wydawało mi się, że ktoś mnie dotyka, szczypie, i ściąga kołdrę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |