Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

terat — zawołał poruszony do głębi. — Uczynię wszystko, co pan mi rozkaże.
Konający obrzucił raz jeszcze badawczym wzrokiem Korskiego i wyszeptał:
— Pójdziesz natychmiast, ale natychmiast — na ulicę Kredytową... Pod numer 123... Tam zamieszkuje na pierwszem piętrze pani Czukiewiczowa... Wymienisz jej dwe cyfry... 23 i 15... Będziesz pamiętał... 23 i 15...
— Tak... tak... — powtórzył zdumiony — 23 i 15... Czy ta pani zrozumie?
— Doskonale zrozumie! — teraz Korski spostrzegł dopiero, że nieznajomy przemawia wybitnie cudzoziemskim akcentem. — Zrozumie... Grozi jej ogromne niebezpieczeństwo... Spełnisz mą prośbę?...
— Spełnię!...
— Jedno tylko jeszcze... — wargi mężczyzny poruszały się coraz powolniej, a głos brzmiał cicho. — Jedno... Nachyl się bliżej...
Korski, aż ukląkł na ziemi i przyłożył do jego ust swe ucho.
— Jedno... — tamten ledwie z siebie wyrzucał wyrazy. — Ani słówka nie szepniesz... o tem... nikomu... A zwłaszcza... Policji!...
— Policji?
Korski, zdumiony tajemniczem zleceniem, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc drożnić umierającego, oświadczył:
— Przyrzekam!!!
— Ach, więc.... — wymówił tamten i nie dokończył zdania.
— Drgnął jeszcze kilka razy, oczy mu zaszły bielmem. Skonał.
Korski powstał z klęczek i oszołomiony wypadkami, spozierał na stygnące zwłoki, gdy wtem rozległ się obok niego głos:
— Co tu zaszło? Zbrodnia?
Drgnął i odwrócił się. Obok stał posterunkowy, który zjawił się niespodzianie.

— Pan ten — wyjaśnił Korski — szedł przede-

4