Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do licha! — powtórzył w myślach — Nie słodki czeka mnie los!
Z pod przymróżonych powiek, udając, że jest nadal zemdlony, obserwował swych oprawców, znajdujących się w samochodzie. Garbus siedział, naprzeciw niego na ławeczce, raz po razie podskakując do góry, od niespodziewanych wstrząsów, jakie powodowała szybka jazda auta, a mężczyzna w ciemnych okularach zajmował obok Korskiego miejsce.
Gdy Korski się ocknął, milczeli, lecz garbus, wnet pierwszy przerwał ciszę.
— Nad ranem, powinniśmy być w Gdańsku! Tam będziemy całkowicie bezpieczni! A chyba, papiery mamy w porządku i bez przeszkód nas przepuszczą przez granicę! Prawda, towarzyszu, Sierioża?
Nazwany Sierożą, mężczyzna w ciemnych okularach skinął głową.
— Głupi osioł! — mówił dalej garbus, wskazując na Korskiego, w przekonaniu, że ten jest nieprzytomny — Wplątał się w idjotyczną przygodę i sam sobie winien, że zginie!
— Oczywiście! — mruknął Sieroża — I ja jestem przekonany, że Czukiewiczowa przedtem, albo w ostatniej chwili, wyznała mu, że są zdeponowane klejnoty i jak brzmi hasło. Przywiązanych miał do siebie ludzi Brasin! Bo, choć męczyliśmy Krebsa, umarł, nie zdradziwszy się najlżejszem słówkiem!
Korski poczuł, jak po jego plecach biegnie zimny dreszcz. Z natężeniem słuchał dalej.
— Trzeba będzie — prawił teraz garbus — wziąść na spytki tego dudka i albo torturą, albo obietnicami, wydobyć z niego wszystko! Przypuszczam, że znając nasze metody, po dobroci wyśpiewa, sądząc, iż po raz drugi zwrócimy mu wolność! Ale — zaśmiał się złym śmiechem — zawiedzie się srodze!

— Oczywiście — rzucił przez zęby Sieroża — Tak, czy owak, musi zginąć, bo nie puścimy swo-

110