Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

podejrzaną, zawsze będzie miał dość czasu, aby o wszystkiem szczerze wyznać sędziemu śledczemu.
Placyk, na którym miał miejsce tragiczny wypadek, trawiony ciekawością, postanowił wskoczyć do pierwszej napotkanej taksówki, chcąc tam co rychlej się znaleźć.
— Na Kredytową!! — zawołał, wsiadając do samochodu i zatrzaskując drzwiczki za sobą. — Tylko, prędko.
Rzucił się na siedzenie, lecz w tejże chwili z jego piersi wydarł się okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
Pojął, że w nieoświetlonem aucie nie znajduje się sam. Jakaś mocna ręka pochwyciła go za gardło, a druga błyskawicznie przytknęła chustkę do twarzy.
Daremnie szarpnął się kilka razy. Poczuł mdły i słodki zapach, od którego ogarniała wielka niemoc... Przestał się bronić, zemdlał...
Kiedy Korski rozwarł oczy, stwierdził, że znajduje się w słabo oświetlonej izbie. W jakiemś podziemnem pomieszczeniu, zapewne, bo nigdzie nie było widać okien, a oświetlała je tylko, wysoko umieszczona pod sufitem elektryczna lampka. Urządzenie izby stanowił drewniany stół, kilka krzeseł oraz obita ceratą kanapka, na której leżał Korski.
Po pokoju chodził wielkiemi krokami wysoki mężczyzna, którego twarz przesłaniała czarna maska. Spostrzegłszy, że Korski powraca do przytomności, zbliżył się do kanapki i dość uprzejmie wymówił:
— Bardzo nam przykro, że musieliśmy w ten sposób postąpić z panem! Lecz, nie było innej rady! A co dalej nastąpi, zależy wyłącznie od pana!
Korski zerwał się ze swego miejsca.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zawołał z gniewem. — Zbójeckie napady w śródmieściu! Proszę mnie, natychmiast, uwolnić.
— Może i uwolnimy! — odparł spokojnie zamaskowany nieznajomy. — Lecz wprzódy pragnę zadać parę zapytań!

— O co?

6