Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Garbus wyładował całą swą złość na Korskim. Puścił on jego usta, jakie aż do tej chwili zatykał ręką i z całej siły uderzył go pięścią po głowie.
— Pomimo knebla śpiewasz? — warknął zaciekle. — Nie zaśpiewasz ty nam już więcej!
Korski jęknął tylko cicho. Więcej, niźli otrzymany mocny cios, bolała go świadomość, że jest bezpowrotnie zgubiony.
— Czemuż ten szofer — myślał z rozpaczą — nie wystąpił energiczniej, skoro posłyszał moje przytłumione wołania i na ich skutek, powziął wątpliwości! Lecz, czyby to co pomogło? Był sam przeciw tym uzbrojonym zbójom. Och, nie dadzą mi oni, po raz drugi, okazji do ocalenia!
Istotnie, garbus, nadal coś mrucząc z pasją, wyciągał jakąś butelkę z kieszeni. Zwilżył nią chustkę i przytknął do nosa Korskiego.
— Nie zaśpiewasz! — powtórzył.
Poczuł, znajomy sobie mdły i odurzający zapach. Daremnie kilka razy, usiłował odsunąć głowę, narkotyk działał coraz silniej i podobnie, jak za pierwszym razem, kiedy porwano go na ulicy, stracił przytomność.
— W porządku... — posłyszał jeszcze, niby biegnący zdala złośliwy szept.
Istotnie, wszystko musiało się odbyć „w porządku“ dla napastników, nie „zaśpiewał“ więcej Korski i przebyto, bez przeszkód granicę, bo kiedy, po długiem omdleniu się ocknął, dojrzał, że samochód stoi przed jakąś kamienicą.
Był to luksusowy, wytworny budynek, a na parterze wielkie szyby wystawowe, jakie bywały w pierwszorzędnych przedsiębiorstwach, a nad niemi napis, w niemieckim języku: „Dom handlowy, Teniks. Hurtowa sprzedaż futer“.
O wczesnej musiano tu przybyć godzinie, bo ulica była pusta, nigdzie nie widać było przechodniów, a sąsiednie kamienice wydawały się uśpione i zamarłe.

Garbus, wraz z mężczyzną w ciemnych okula-

114