Marta Dordonowa tego wieczoru, od dłuższego już czasu, znajdowała się w mieszkaniu dyrektora Dulemby. Jak zostało ułożone z Morenem, postanowiła ona zdobyć za wszelką cenę znaczniejszą sumę pieniężną, bo czuła, że grunt pali się pod nogami i że Jadzia wraz z Zawiślakiem lada chwila ich mogą zdemaskować.
Siedzieli teraz oboje w gabinecie Dulemby, w wygodnych fotelach, przy stoliku, zastawionym licznemi butelkami wina i likierów, dyrektor z miną bardzo zadowoloną z tego sam na sam z bogdanką, a Marta w pozie nieco wyzywającej, jakby chcąc ostatecznie skokietować swego podtatusiałego adoratora.
Nie jeden kieliszek został wychylony, o czem świadczyły zaczerwienione policzki, a palce Dulemby, niby od niechcenia gładziły obnażone ramię Marty.
Choć jednak Marta leżała w swym fotelu więcej, niż swobodnie, a jej nóżka wysunęła się z pod sukienki aż po kolanko, z ust padały słowa, na pozór smutne, a mające na celu wysondowanie Dulemby.
— Naprawdę mi przykro — mówiła — że przezemnie zaczęła się ta historja...
— Jaka?
— Nieporozumienia z twoją córką Jadzią! Czyż to przyjemnie, że nie mogąc przeszkodzić naszemu związkowi uciekła ona z domu i doszło do podobnego skandalu!
Dulemba potrząsnął energicznie głową.
— Rozkapryszona dziewczyna! — mruknął — Nie wiadomo, gdzie przepadła i dość mi narobiła kłopotu! Lecz, jeśli sądzi, że w ten sposób wpłynie na moją decyzję, to się grubo myli! Jak ją bieda przyciśnie, powróci do domu! Nie przejmuj się tem, Martuchno...
— Jakżesz nie mam się przejmować! — zawo-