Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

trze podstępnie śledziły i oczekiwały na skutek, jaki powinien był wywrzeć trunek.
W rzeczy samej, rychło jego uściski i pocałunki stały się słabsze, odsunął się nawet od niej i ze zdziwieniem wyszeptał:
— Coś mi nie dobrze!
— Nie dobrze? — powtórzyła — Et, chyba zaraz przejdzie!
Tuliła się doń mocno. By nie mógł powtać z otomany i zadzwonić na służącą.
— Nie... rozum... — jeszcze wymówił, poczem nagle zamknęły się jego oczy, a głowa ciężko opadła na poręcz kanapy.
— Skończone! — syknęła z triumfem — Skończone! A teraz nie traćmy chwili!
Porwała się z miejsca, podbiegła do kasy, która pozostała otwarta i z tamtąd łapczywie jęła wyciągać paczki banknotów.
Przeliczyła paczki. Było ich trzydzieści, składających się przeważnie z piećsetzłotowych banknotów, owiniętych cienkiemi paskami papieru. Na każdym z nich widniała cyfra — 1000.
Uczyniła z nich jeden spory pakiet, który zawiązała w pochwyconą z biurka gazetę. Jej zadanie zostało spełnione, mogła ruszyć w dalszą drogę.
Ale, nadsłuchiwała przez chwilę. Z dalszych pokojów nie dobiegał żaden odgłos. Widocznie, znajdująca się w kuchni służąca, nie wychodziła z tamtąd, zgodnie z otrzymanem od dyrektora zleceniem, by nie stać się niedyskretnym świadkiem
— Świetnie!
Marta spojrzała teraz na twarz Dulemby. Leżał z zamkniętemi oczami na otomanie, usta miał szeroko rozwarte i wydawał się głęboko uśpiony.
— Nie rychło się zbudzi! — pomyślała — Mój proszek potrzyma go w stanie nieprzytomnym do rana!

W rzeczy samej, nie otruła dyrektora, lękając się zbrodni. Zresztą, pocóż jej było popełniać zbrodnię, gdy sądziła, że bezkarnie ujdzie zagrabienie kilkudziesięciu tysięcy?

120