Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Z pod maski, świdrujące oczy nieznajomego wpijały się uporczywie w twarz ofiary.
— Co panu mówił — zabrzmiał ostry głos — ów mężczyzna, który upadł na placyku, zanim skonał!
Korski drgnął i zrozumiał. Dopiero rozpoczynała się przygoda i co miało oznaczyć tajemnicze porwanie.
— Nic nie mówił! — odparł przezornie.
— Nic?
— Oczywiście! Bo kiedym się nachylił nad, już nie żył!
— Hm... hm... — zauważył nieznajomy drwiąco. — To czemuż kazał pan się wieźć na Kredytową? Czy nie do niejakiej pani Czukiewiczowej?
Zapytanie to padło tak nieoczekiwanie, że Korski poczerwieniał gwałtownie.
— Nie znam takiej osoby! — wymówił, starając się zachować spokój.
— Nie zna pan? — wyrzekł tamten. — Możliwe! Ale jechał pan do niej, aby zakomunikować jakieś zlecenie! Czy wolno się dowiedzieć, na czem ono polega? Radziłbym być z nami szczery, bo nowe kłamstwa pociągną dla pana niemiłe konsekwencje!
— Jakie?
— Niezbyt przyjemne!
Korskiego porwała pasja.
— Dość tej komedji — wykrzyknął. — Tych błazeńskich masek i głupich zapytań! Zastraszyć się nie dam...
Zamaskowany mężczyzna roześmiał się głośno i klasnął w dłonie. Na progu wnet ukazał się inny mężczyzna, również zamaskowany.
— Słuchajno! — rzekł pierwszy do tamtego drwiąco — Ten ptaszek nie chce śpiewać, a nawet nam grozi! Przynieś, nasze zabaweczki, które mu przemówią do rozumu!
— Zabaweczki!
— Rozżarzone żelazo! A później go zwiążemy i ściągnemy mu buty!

— Łotry! — zawołał Korski.

7