Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz ona wpadła niby w szał. Broniła się zawzięcie, a z ust jej raz po raz padały okrzyki:
— Zbój! Zbój... Morderca... — Przenigdy! Nie ustąpię...
Niespodzianym ruchem ukąsiła go w rękę.
— Ty, żmijo!
I jego ogarnęła ostateczna wściekłość. Schwycił teraz Martę za gardło i począł dusić.
— Albo ustąpisz, albo żywa nie wyjdziesz z mych rąk!
Ona — choć twarz jej stała się purpurowa, a oczy poczynały wychodzić z orbit — nie ustępowała.
— Zginiesz! Zginiesz...
Nie wiadomo co dalej stałoby się i czy Moren nie udusiłby naprawdę kochanki, która śmiała mu się buntować, gdyby w tej chwili nie nastąpiło niezwykłe wydarzenie.
— Drr... — rozległ się w przedpokoju ostry dzwonek u wejściowych drzwi.
Ralf, nagle oprzytomniał, wypuścił ze swych rąk ofiarę i odskoczywszy od niej o kilka kroków, z przerażeniem wybełkotał:
— Ktoś dzwoni...
I ona pośpiesznie poderwała się z otomanki. Poprawiła nerwowo włosy i suknię i jakgdyby przed paru sekundami między niemi nie miała miejsca potworna scena, powtórzyła, patrząc na Ralfa.
— Dzwoni!... Co robić?
On tymczasem rozważał szybko:
— Któż to być może? Blisko jedenasta wieczór! Czyżby Dulemba ocknął się wcześniej, niźli sądziłaś? Zdążył zawiadomić policję...
— Wątpię...
— Więc...
Tymczasem dzwonki z przedpokoju stawały się coraz silniejsze i natarczywsze
— Dr... dr... — brzmiało raz po raz. Tak dzwoni tylko człowiek bardzo pewny siebie, który, co rychlej, pragnie znaleźć wewnątrz mieszkania.

— Otworzyć? Nie otwierać?

125