Raptem Marta, która zbierała teraz gorączkowo porozrzucane po podłodze banknoty, składając je znowu w jeden pakiet, w czem nie przeszkadzał jej Moren, wyszeptała.
— Nie ustąpi! Oj, to chyba policja! Słyszysz! Jeśli nie otworzymy, wyważy drzwi! Już niemi szarpią!
W rzeczy samej wślad za dzwonkami, rozległo się głośne łomotanie.
— Trzeba otworzyć! — mruknął Moren, choć nie przeczuwał nic dobrego. — Inaczej, sami rzucimy na siebie podejrzenie! Idź więc! I niech się dzieje, co chce...
— Idę! — wyrzekła, powziąwszy postanowienie.
Pośpiesznie wrzuciła paczkę z pieniędzmi pod narzutę kozetki i podążyła do przedpokoju.
Wślad za nią Moren...
Rozwarły się drzwi...
A gdy się otworzyły, z jego gardła wydarł się okrzyk przestrachu.
Pełna przygnębienia panowała cisza, w małym pokoiku, za kawiarenką, panny Lodzi. Siedział tam Zawiślak wraz z Jadzią Dulembianką, w milczeniu, nie śmiąc jej nawet pocieszać, podczas gdy Lodzia obsługiwała sama gości, znajdujących się na dole, w kawiarence. Bowiem Jadzia, zachodziła nad wieczorem, powtórnie do urzędu policyjnego, mniemając, że tam otrzyma wiadomość o zaginionym narzeczonym, lecz tej wieści brakło. Oświadczono jej, że ani zwłoki nie zostały znalezione, ani też nie natrafiono na ślad auta, któremby napastnicy wywieźli Korskiego zagranicę. Zachodziły tedy dwa przypuszczenia. Albo samochód morderców, dzięki sfałszowanym papierom, zdołał się gdzieś prześlizgnąć niespostrzeżenie, albo też zbiry nie opuścili Polski i więżą, w niewiadomem miejscu Korskiego w kraju.