Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ takiego numeru w Warszawie wcale nie ma! — zawołał doskonale obznajomiony z tem Zawiślak.
— Więc i wy sądzicie, że to podejrzana przygoda? Bo, ja zastanawiałem się, czy warto o tem zameldować policji?
Zawiślak był teraz niezwykle wzburzony.
— Słuchajcie! — wykrzyknął, nie dając wprost na zapytanie odpowiedzi — Przypominacie sobie wygląd mężczyzn? Czy jeden z nich nie miał ciemnych okularów? — przypominał sobie nieznajomego, którego ongiś woził — W jakim języku rozmawiali?
— Znacie ich? — zdziwił się Lutyński — Choć było ciemno, w rzeczy samej spostrzegłem, że któryś miał czarne szkła na oczach! A ich kierowca mówił po rosyjsku!
Porwał się z miejsca gwałtownie.
— Boże! — serce waliło mu, jak młotem — To oni! W tem aucie, uwożono porwanego Korskiego!
— Korskiego? Porwanie?
Ale Zawiślak już pochwycił kolegę za rękę i pociągnął go w stronę pokoiku Lodzi.
— Panno Jadwigo! — oświadczył, podniecony, kiedy tam się znaleźli — Zdobyłem niezwykle cenne informacje!
Jął powtarzać, posłyszaną od Lutyńskiego opowieść o napotkanym samochodzie i tajemniczych, znajdujących się w nim ludziach, a Lutyński wtórował tej opowieści skinieniami głowy. A gdy, wreszcie, wszystko stało się obecnym zrozumiałe, Dulembianka zawołała:
— Tak! Nie ulega wątpliwości! Wewnątrz, znajdował się Stach! Och, jakżeż łatwo mógł go pan uwolnić! — rzuciła Lutyńskiemu wymówkę — Czemu pan tego nie uczynił...
— Kiedy... — bezradnie rozkrzyżował ręce, a w tym ruchu wyczuwać się dawało, że sam nie wiedział, iż sprawa jest tak poważna i nie wiadomo, czy podołałby, bez pomocy, napastnikom.

Tymczasem, Jadzia mówiła w zamyśleniu.

129