Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Wykrzyknik ten nie uczynił na obecnych najmniejszego wrażenia.
— Wymyślaj, ile chcesz! — mruknął pierwszy mężczyzna, który zadawał zapytania i skinął na drugiego.
Obaj rzucili się na swą ofiarę.
Choć, Korski już nieco przygotowany był na ten atak i zdążył uskoczyć do kąta izby, nie pomogło mu to wiele. Osłabiony narkotykiem, nie mógł stawić skutecznego oporu, dwum atletycznie zbudowanym i daleko silniejszym przeciwnikom — i rychło legł związany, z powrotem na ceratowej kanapce.
— Zbóje! Zbóje! — powtarzał, w bezsilnej złości.
Lecz mężczyźni, jakby nie zwracali na niego uwagi. Wyszli, na chwilę, do sąsiednej izby, a gdy powrócili, w ręku jednego z nich widniał rozpalony do czerwoności żelazny pręt.
Drugi przyskoczył do Korskiego i nie trwało sekundy, gdy ściągnął mu obuwie.
— Gadasz? — znowu zapytał.
Korski, nie był lękliwy, a miał taki charakter, że zacinał się podwójnie, w obliczu niebezpiczństwa.
— Powtarzam wam, że nie mam pojęcia czego odemnie chciecie...
— Nie kłam! Nie ukrywaj!
Korski, w milczeniu odwrócił głowę.
Myślał, w jak straszliwej sytuacji, niespodziewanie się znalazł, przez obcego, zgoła nieznanego mu człowieka. Myślał i o swej narzeczonej, jasnowłosej Jadzi, która go niespokojnie oczekuje, pewnie od godziny i nie wie, co się z nim stało.
— Trzeba być szaleńcem, żeby tak postępować, jak ty postępujesz! — mówił pierwszy, zamaskowany mężczyzna. — Nawet nie wiesz, o co chodzi, a bawisz się w bohaterstwo! Na co, próżno, szukać guza...
Korski milczał.
— Szkoda czasu! — warknął drugi. Łagodnością nic nie wydobędziesz z niego! Zaczynamy...

Rozpalony do czerwoności pręt od którego szedł

8