Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, ty... — syknął nagle i rzucił się naprzód.
Lecz, choć Zawiślak stał do Morena nieco odwrócony tyłem miał się on dobrze na baczności i po raz drugi, nie wpadł w zastawioną pułapkę. Ruchem błyskawicznym pochwycił on wzniesioną nad jego głową rękę i zmiażdżył ją w tak potężnym uścisku, że Moren, aż skulił się i jęknął z bólu.
— Puść... bo... złamiesz... — starał się wyrwać bezskutecznie.
Lecz, daleko silniejszy szofer trzymał go nadal, niby w kleszczach. Marta śledziła tę całą scenę, rozszerzonemi z przestrachu oczami, nie śmiąc jednak stanąć w obronie wspólnika.
— A teraz — rzekł ostro Zawiślak — zwiążemy szlachetnego pana Morena, inaczej Antka Grzelę i zawezwiemy policję!
Ralf poczuł, że to nie przelewki. Jak tchórz, który się znalazł w beznadziejnej sytuacji, jął błagać o litość.
— Felek! Zmiłuj się!... Nie gub... Toć znamy się od dzieci!
— Znamy się od dzieci? — z ironją powtórzył szofer — Szkoda, żeś o tem nie pamiętał, gdyś, dzięki fałszywemu oskarżeniu wepchnął mnie do więzienia! A później, kiedy zdradziecko, niczem ostatni zbój, strzelałeś do mnie przez podszewkę! Ty nędzny łotrze, który umiesz tylko znęcać się nad kobietami, lub z za węgła mordować.
— My, oddamy pieniądze...
Zawiślak potrząsnął głową.
— Pieniędzy, mało! Nie potom cię przychwycił, byś z moich rąk miał wyjść wolno!
Rozglądał się teraz po pokoju, jakby szukając sznura i nim w rzeczy samej, skrępować Morena.

Tamten, tymczasem, niby zwierz w potrzasku, daremnie szukał drogi do ratunku. Nie było ani marzenia, by wyrwać się z żelaznych pięści szofera, a na pomoc Marty nie miał co liczyć. Lecz, nagle genialna myśl zaświtała w jego głowie.

135