mordować, nie mógłbym nawet się bronić! Uczynią ze mną, co zechcą!
Zasnął. A gdy spał, wydawało mu się, że do pokoiku wchodzą jacyś mężczyźni. I garbus i napastnik, w ciemnych okularach i inni nieznani ludzie. Pochylając się nad nim, coś szepczą do siebie, Jest tam również młoda kobieta.
— Kobieta? — zastanawiał się, śród majaczeń — Skąd tu kobieta? Ależ, ja gdzieś widziałem ją już przedtem?
Później, wszystko znikło. Dopiero, po upływie kilku godzin, nawiedziły go, nowe senne marzenia.
W izdebce pojawiła się powtórnie kobieta. Tym razem była sama. Podeszła do łóżka i wpiła się w Korskiego uporczywem wzrokiem.
Śniło mu się dalej, że siadła na krawędzi łóżka, pochyliła się nad nim.
Wielkie jej oczy wprost przeszywały Korskiego, a usta poruszały się, niby coś rozkazując. Dziwnego doznawał wrażenia. Że ta nieznajoma kobieta widzi go na wylot, że nie ukryje się przed nią żadna tajemnica, że ze wszystkiego musi się jej zwierzyć. Szczególniej stało się to dręczące w pewnym momencie, kiedy wydało mu się, że wymówiła:
— Jakie Brasin pozostawił hasło?
Na tyle dręczące, że Korski mało nie wykrzyknął — Marbra!
Nie wykrzyknął tego jednak, powstrzymany jakąś resztką woli i ocknął się ze swych majaczeń niespodzianie, zlany zimnym potem.
— Co to?
Więc nie śnił. Na krawędzi wąskiego, żelaznego łóżka w rzeczy samej siedziała niewiasta. Brunetka, w ognistych oczach, zmysłowych wargach, dokoła których zarysowywał się wyraz okrucieństwa. Była ubrana tylko w jakiś luźny szlafrok i gdyby Korski nie uświadomił sobie w tej chwili, że został porwany i uwięziony w jakiejś nieznanej celi, byłby przekonany, że to jeno swawolna damulka go odwiedza.
Zdumiał się jednak bardzo, choć wydało mu się,