Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

że twarz nieznajomej już gdzieś, jak przez mgłę widział.
— Pani? — wypadło z jego ust zdziwione zapytanie. Lekki uśmiech zabrzmiał w odpowiedzi.
— Ja!
— Ale, któż pani jest i czego właściwie chce odemnie?
— Jestem niewiastą, która przyszła pana wybawić! — zabrzmiał drwiący głos o cudzoziemskim akcencie.
— Mnie, wybawić?
— Pewnie! — jej szlafrok rozchylił się prowokująco, ukazując jędrne piersi i cienką bieliznę — Nie udała się jedna próba, może uda się inna!
— Próba?
— Nieraz mi się udawało — mówiła spokojnie, pokazując rząd oślepiająco białych zębów — gdy ktoś spał, bez żadnej hypnozy, wprost sugestywnym szeptem, wydobyć z niego różne tajemnice! Tego sposobu nauczyłam się na Wschodzie i w ten sposób tam zazdrosne żony, w czasie snu, wydostają sekrety swych mężów! Pan obudził się za prędko! Skoro więc, nic nie mogłam z niego wyciągnąć, kiedy leżał uśpiony, może będę szczęśliwsza na jawie!
— O co, pani chodzi?
— O te maleńkie słówko, które otwiera drogę do skarbów Brasina! Pan je zna!
— Ach!
Teraz dopiero sobie uświadomił, gdzie widział tę kobietę. Była to, ta sama nieznajoma, która otworzyła drzwi, kiedy go wnoszono do domu, w stanie napół przytomnym. Wówczas, niby przez mgłę, rozróżnił jej rysy, oraz zapamiętał, że napastnicy ją nazywali towarzyszką Sonią.
— Ach! — zawołał — Towarzyszka Sonia! To pani jest przywódczynią tej bandy!
— Hm... — mruknęła złośliwie — Zna pan nawet moje imię! Udawał pan więc, tylko wtedy omdlenie! Tak, Sonia! A jeśli to tak bardzo pana zaciekawia, to może tu istotnie wiele odemnie zależy!

— Co za łotrostwo! — wykrzyknął, ogarnięty na-

142