Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

czór, do komisarjatu, bo stąd wyruszymy! Tylko, zechce pani, ze zrozumiałych względów, wszystko co powiedziałem, zachować w jaknajgłębszej tajemnicy!
Jadzia skinęła główką i wraz z Zawiślakiem, uszczęśliwiona opuściła urząd policyjny.
Lecz, ledwie zamknęły się za nią drzwi, miast dotychczasowego gniewu, szeroki uśmiech rozlał się po twarzy komisarza Fitzke.
Nacisnął dzwonek dwukrotnie. A gdy w drzwiach gabinetu ukazał się woźny, zapytał:
— Czy przyszedł już taki mały garbaty jegomość, którego kazałem wprowadzić do naszego sekretnego pokoju?
— Ja wohl, Herr Komissar! — zabrzmiała odpowiedź. Przyszedł z jakąś bardzo elegancką i przystojną panią!
— Z panią? — zmrużył oczy Fitzke. — Poproś ich tu zaraz!
Po chwili, na progu gabinetu stanął garbus wraz z jakąś elegancką damą. Nikt, nie rozpoznałby w niej niedbale ubranej i znęcającej się w wyrafinowany sposób nad Korskim, towarzyszki Soni, z przed godziny. Zdobiło ją teraz kosztowne futro, wytworna sukienka, a woń drogich perfum biła od niej zdala. Wielkie oczy były umiejętnie podczernione, a wargi mocno ukarminowane. Sprawiała wrażenie jakiejś ekscentrycznej małżonki przemysłowca o nieco kokocim szyku, lub też filmowej, czy kabaretowej artystki.
— A pan Godin... i pani Mandelbaum, o ile się nie mylę! — wyrzekł Fitzkę, przybierając wyraz urzędowej powagi. Co prawda, wzywałem tylko pana Godina!
Kobieta obrzuciła komisarza zalotnem spojrzeniem.

— W rzeczy samej — odparła — wzywał pan, panie komisarzu, tylko pana Godina! Ponieważ, jednak chodzi zapewne, o sprawy firmy „Feniks“, a ja jestem jej szefową, on zaś tylko pracownikiem, ośmie

149