Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

u was dzieje i nie mogliście nic knuć przeciw naszej niemieckiej ojczyźnie! Czasem, waszemi informacjami pomagaliście mi nawet, w walce z wspólnemi wrogami, polakami! Oto przyczyna, mojej pozornej łagodności! Lecz, tym razem, skandal jest za duży i nie mogę tego puścić płazem...
Ona powstała nagle z miejsca i podeszła do Fitzkego.
— Raz jeszcze zapewniam, że meldunki są mylne i nic złego u nas się nie dzieje! — wyrzekła mu prosto w oczy. — Warszawska policja jest na fałszywym tropie!
Gdy wymawiała te słowa, jej palce powoli otwierały torebkę, wyjmując z tamtąd spory zwitek banknotów. Paczka ta, legła niby niechcący na biurku, w pobliżu ramienia Fitzkego.
Udał, że jej nie widzi.
Będą musiał zarządzić rewizję! — oświadczył.
Podsunęła paczkę.
— Rewizja może nic nie wykryć!
Teraz dopiero spojrzał na banknoty.
— Ile? — rzucił krótko, cynicznie.
— Pięć tysięcy guldenów! — padła spokojna odpowiedź.
— Pięć tysięcy! — powtórzył i nakrył paczkę jakiemiś leżącemi przed nim aktami.
Mimo to, twarz Fitzkego nie zdradzała zadowolenia. Zerkał on jakoś z pod oka na Tonię. Ona, pochylona teraz nad nim, uśmiechała się wyzywająco.
— Więc... — szepnęła, ocierając się o niego lubieżnie.
— Mało! — nagle wymówił. Twarz mu poczerwieniała, a we wzroku, którym obrzucał zmysłową urodę kobiety, zagrały błyski zwierzęcego porządania — Mało...
Pojęła.

— Chcesz — z jej ust wybiegły namiętne wyrazy — abym się stała znów twoją kochanką? Chcesz przepędzić zemną noc, wśród szału i wyrafinowa-

151