Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

szcie, Zawiślak znalazł się około wieszaka, który go interesował najwięcej.
— Proszę oświetlić przeciwległą ścianę! — rozkazał Jadzi.
A gdy skierowała tam promień latarki, nacisnął wieszak i wnet z jego piersi wyrwał się cichy okrzyk.
— Wszystko się zgadza!
Bo wnet usunął się jeden z kafli, któremi była wyłożona szpara, ukazując wąską szczelinę. A gdy szofer, mocniej poruszył wieszak, szczelina zamieniła się w potajemne, wąskie przejście.
— Tam! — szepnął — Tam wejdźmy! Proszę przygotować broń!
Wślizgnęli się do małego korytarzyka, trzymając w rękach browningi. Znajdowały się w nim schodki, wiodące dokądciś na dół, a zdala dobiegało światło.
Powoli, na palcach skradali się naprzód i niewielka od owego światła dzieliła ich droga, gdy szofer raptem przystanął i pochwycił Jadzię za ramię.
— Słyszy pani?
Dobiegły ich teraz wyraźnie odgłosy. Jakby kłótni. Czy też ktoś wołał o ratunek.
— Słyszy pani? — szepnął.
Z niepokojem starała się pochwycić dobiegające zdala okrzyki.
Raptem zadrżało w niej wszystko.
— Ależ, to głos Stacha! — z jej piersi wydarł się jęk. — Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, lecz, Bogu dzięki, żyje!
— Żyje! — powtórzył głucho Zawiślak. — O ile jednak nie podążymy na ratunek, za kilka minut żyć przestanie! Niechaj się dzieje, co chce, śpieszmy mu z pomocą!
Bez wahania, ściskając w dłoniach browningi, rzucili się naprzód...



169