Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak wcześnie? Sądziłam, że później przyjdziesz!
— Zaszły nieoczekiwane wypadki — jęła pośpiesznie wyrzucać z siebie. — Dyrektora nie zastałam w domu, a ta mała poczyna się buntować!
— Buntować!
— Grozi, że nie dopuści do małżeństwa z ojcem! Radź, co robić?
Po twarzy mężczyzny przebiegł dziwny grymas.
— Gdy stary się zakocha — powiedział sentencjonalnie — nic go w namiętności nie powstrzyma! A przeszkody podniecają jeszcze bardziej!
— Tak! Pewna jestem tego idjoty! Lecz, ta Jadzia może nam porządnie zaszkodzić.
— Uprzedź Dulembę! — mruknął — Bóg wie co, może mu napleść dziewczyna!
— Na szczęście, nie wie nic o nas! — odrzekła, poczem, zmieniając temat zapytała. — Czy posuwają się twoje sprawy z Czukiewiczową?
— Nie nadzwyczajnie i trudno z nią trafić do ładu! Coprawda, nie otrzymała jeszcze tego, co miała otrzymać!
— Komplikacje?
— Nawet bardzo poważne! Obawiam się, że tamci będą mocniejsi od nas!
Marta zmarszczyła czoło. On, tymczasem, powstał ze swego miejsca.
— Skoroś wcześniej przyszła — powiedział — to wykorzystam tę chwilę! Pójdę do niej i przemówię jej do rozumu, bo czas nagli! A ty zajmij się dyrektorem...
W chwilę później Marta, w rzeczy samej dzwoniła do dyrektora Dulemby, wiedząc, gdzie go odszukać. Tajemniczy jej towarzyszy zaś dążył pośpiesznie na ulicę Kredytową.

Około północy dyrektor Dulemba powrócił do domu, w jaknajgorszym humorze. Był to średniego wzrostu, otyły sześćdziesięcioletni mężczyzna, którego niezwykle staranny ubiór oraz ufarbowane resztki

12