Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

wego widoku, nie poznał go, w pierwszej chwili. Raptem jednak uderzyło go coś znajomego.
— Moren? — wyszeptał. — Czyż to możliwe? Moren?
Sądził, że się pomylił. Zaiste, trudno było rozpoznać w tych storturowanych strzępach ludzkich, stale wykwintnego awanturnika. Lecz słowa Soni wnet wyjaśniły okrutną prawdę.
— Tak, Moren! — wyrzekła. — A właściwie ten, który ongi był Morenem! Wiesz, czemu podobnie wygląda? — dodała, chcąc się pastwić nad Korskim. — Bo nas zdradził i to w twojej sprawie! Wyznał twojej narzeczonej, pannie Jadzi Dulembiance, gdzie mieści się dom, w którym ty obecnie się znajdujesz! Przypadkiem posiadł naszą tajemnicę, wydał ją i za to poniósł karę! Panna Jadzia dotarła nawet do naszej kryjówki i wczoraj wieczorem bawiła w tym domu! Może udałoby się jej i ciebie uwolnić, gdyby nie pewne nasze posunięcia, dzięki którym sparaliżowaliśmy jej zamiary! Teraz wiesz wszystko....
Korski szarpnął się rozpaczliwie w swych więzach, lecz mocne sznury, choć skrzypnęły, nie ustąpiły.
— Mordercy! Zbóje! — wyszeptał. — Biedny Moren! Częściowo okupił swą winę!
Tymczasem, z ust kopiety padł rozkaz.
— Otworzyć piec!
O jakim piecu mówiła? Cóż to miało znaczyć?
Garbus wraz z wysokim mężczyzną, posłuszni rozkazowi porzucili swego konającego więźnia, który padł na podłogę, niby okrwawiony, bezduszny tobół.
— Zaraz, towarzyszko Soniu!
Podeszli do jakichś sporych żelaznych drzwiczek, na które Korski początkowo nie zwrócił uwagi. Drzwiczki te wyglądały tak, jakgdyby wiodły do sporej komórki. Rozwarli je — i wnet na korytarz buchnął wprost tropikalny żar, docierając i do kąta, w którym stał przywiązany Korski.

— Nasz piec! — zjadliwie mruknęła Sonia,

177