Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

rena więziono i wnet z tamtąd powrócił z jakiemś potwornem narzędziem. Podszedł do Soni, podczas gdy wysoki mężczyzna, towarzysz Sieroża, pozostał przy wyjściu, wiodącem z korytarzyka na górę.
— Pochwyć go za nogę!
Korski poczuł jakieś ostre dotknięcie. Otworzył oczy. Daremnie usiłował usunąć stopę. Garbus, z twarzą wykrzywioną okrutnym uśmiechem, powoli chwytał go żelaznemi kleszczami, jakby się lubując przerażeniem ofiary.
— Potwory! — zawołał nagle Korski — Zbóje, bez serca i sumienia! Czyż nie znajdzie się nikt, ktoby was ukarał za wasze zbrodnie!
— Bądź spokojny, nikt... — jęła mówić Sonia, lecz nie dokończyła zdania.
— Bu...u um... — huknął w tejże sekundzie strzał, a garbus, trafiony śmiertelnie, runął na podłogę. Struga krwi jęła się sączyć z jego głowy, a groźne szczypce poleciały z brzękiem, daleko.
Na progu stał Zawiślak z dymiącym w ręku browningiem, a tuż za nim widniała postać Jadzi Dulembianki.
— Co to? Skąd? — wybełkotała z przestrachem Sonia.
A Korski wprost nie wierząc własnym oczom zawołał:
— Cud! Cud! Jadzia przybyła mnie ocalić!
Zawiślak przeszył gniewem spojrzeniem Sonię. Wyrzekł ostro.
— Znalazł się nareszcie ktoś, kto potrafi was ukarać za wasze łajdactwa! Ręce do góry! Lub, zginiecie, jak zginął wasz towarzysz!
Ale zarówno, stojący przy drzwiach wysoki mężczyzna, jakoteż i Sonia, zdążyli ochłonąć z przerażenia, Nie zwracając uwagi na wycelowane w nich stronę browingi Jadzi i Zawiślaka, w jakimś ataku dzikiej furji, rzucili się ku nim, starając się ich obezwładnić.

— Jeszczeście nas nie pochwycili!

180