Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

cały gmach, rzekłbyś, zadrżał w posadach, tuż za niemi z trzaskiem zapadła się podłoga.
— Boże!
Gdyby się znajdowali dalej o kilka kroków, gdyby nie zdążyli dotrzeć do żelaznych schodków, pochłonąłby ich ten wybuch. Część magazynu runęła w jakąś otchłań, pozapadały się szafy i stoły.
— Rozumiem! — wykrzyknął nagle Korski. — To Sonia zgotowała nam tę niespodziankę i to oznaczały jej pogróżki! Toć, nadmieniała wyraźnie, że skoro tylko ze mną skończy, za pomocą jakiejś instalacji elektrycznej, wysadzą lochy w powietrze! Na nieszczęście, wypadł ten szczegół z mej głowy! Przeklęta zbrodniarka, mimo rany i utraty krwi, musiała się doczołgać do odpowiednich drutów i spowodowała katastrofę.
— Co za zaciekłość! — mruknął Zawiślak. — Chcąc nas przyprawić o zgubę, wolała sama śród gruzów zginąć! Naprawdę, demoniczna kobieta!
Nie mieli jednak czasu na dłuższe rozważania. Jadzia, jakby obawiając się, że straszliwy dom zgotować im może nową zasadzką, pośpiesznie biegła po schodach, a w ślad za nią podążał Korski i szofer.
Górne pokoje, jak tego należało się spodziewać, były całkowicie puste. Przebrnęli je bez przeszkód. Przez okno, wydostali się z powrotem, na ulicę.
A dopiero, gdy nad ich głowami, rozpostarło się gwiaździste niebo i owiał ich powiew chłodnego powietrza, z piersi wydarło się westchnienie ulgi.
Teraz, naprawdę byli ocaleni.



185