Fitzke zaczerwienił się gwałtownie, pod gradem zdziwionych spojrzeń swoich kolegów.
— Bo... bo — bąkał — najlepszy policjant pobłądzić może!
— W rzeczy samej — ciągnął dalej nieubłaganie Zawiślak — popełniał pan błąd za błędem i tylko cudem udało się ocalić biednego pana Korskiego! Toć w sprawie zamordowania Marty Dordonowej i rzekomej ucieczki Morena, był pan również na fałszywym tropie! Twierdził pan stanowczo, że została zabita przez swego kochanka, który uciekł z nieistniejącą biżuterją, podczas gdy naprawdę porwali go sowieccy wysłannicy za to, że wskazał dom przy ulicy Langegasse.
— Ależ to był straszny łobuz ten Moren! — wykrzyknął Fitzke, pragnąc się usprawiedliwić. — Wszystkiego można się było po nim spodziewać.
— Wcale nie zamierzam go bronić! — odparł szofer. — Stwierdzam tylko „omyłki“ śledztwa! Wszak łatwo domyślić się było można komu zależało na tem, by zgładzić Morena i Martę!
— Kiedy...
Kilku niemieckich komisarzy, obecnych przy tej rozmowie, coraz dziwniej spoglądali na Fitzkego. On zaś sam kręcił się i pocił, pojmując, że polacy wiedzieli daleko więcej, niźli chcieli powiedzieć. W duchu przeklinał Sonię i postanawiał podać się bezzwłocznie do dymisji. Nie ominęły go jednak później daleko poważniejsze przykrości.
Dulembianka, wraz z Korskim i Zawiślakiem opuściliby natychmiast Gdańsk, gdyby ich nie wstrzymywały skarby Brasina. Choć Korski, po śmierci Czukiewiczowej był jedynym spadkobiercą depozytu, nie tyle kierowała nim myśl zawładnięcia tym majątkiem, bo miał względem niego zupełnie inne zamiary, ile przekonania się, co właściwie zawiera. Zaiste, tragiczny to był depozyt i wiele krwi na nim spoczęło. Krebs, Brasin, Czukiewiczowa, on sam, ledwie uszedł straszliwego niebezpieczeństwa.