kamy i potrafimy po raz drugi w nasze ręce pochwycić. Jak z twych papierów wynika, które pozwoliliśmy sobie przejrzeć, nazywasz się Korski, zamieszkujesz na Wspólnej i jesteś literatem.
Całą siłą woli ukrył mimowolne drżenie.
— Nie skłamałem!
— Tem lepiej! Gdyż my dotrzymujemy słowa i wnet będziesz wolny! Moglibyśmy cię zabić, żebyś nigdy przeciw nam nie świadczył, lecz nie lubię niepotrzebnych zbrodni! Nawet, znaczna krzywda ci się nie stała, bo żelazny pręt dotknął cię tylko lekko i oparzył powierzchownie...
Istotnie, Korski nie czuł wielkiego bólu.
— A teraz!... — wymówił wyższy nieznajomy.
Jakaś chustka spadła na twarz Korskiego. Znów poczuł słodki i mdły zapach chloroformu. Ponownie, stracił przytomność.
Tym razem ocknął się w szczerem polu, a chłodny wiatr muskał jego policzki. Zdala pluskała Wisła, świeciły tysiączne światła Warszawy i długa galerja latarni mostu Poniatowskiego.
— Dotrzymali słowa! — mruknął, przypominając sobie przeżytą przygodę. A wywieźli, pewnie, w przeciwną stronę, abym nie mógł odszukać miejsca, gdzie się nademną znęcano...
Obmacał kieszenie. Nie brakło ani dokumentów, ani portfelu z pieniędzmi, ani zegarka. Był ubrany, jak poprzednio w futro i obuty, a obok na ziemi spoczywał kapelusz. Słowem, nic nie przypominało, że niedawno jeszcze znajdował się w jakiejś katowni. Nawet, gdy powstał na nogi i stąpnął, rana nie odezwała się bardzo dotkliwie, bo choć piekła trochę, mógł chodzić bez trudu.
Mimo to, jednak, w Korskim zagrała podrażniona ambicja. W taki sposób, nikt jeszcze w życiu, z nim, znanym literatem, się nie obszedł.
— Hycle! Psie krwie! Zbiry! — jął kląć głośno z pasją. I ja pragnąłbym w życiu spotkać się z wami, żeby wam się odwdzięczyć! Ale, z dobrym browningiem w kieszeni! Bogu dzięki, że w ostatniej